Nie wiesz, jak to się dzieje, ale zostajecie przyjaciółmi. Wypatrujesz na parkingu jego samochodu. Widzisz coś w telewizji albo czytasz w książce i myślisz: "Muszę mu powiedzieć". Wiesz z obserwacji, jaką lubi kawę i jaki jest jego ulubiony kolor. Potem zauważasz, że jego widok dodaje ci energii. Dostajesz gęsiej skórki, gdy w windzie ociera się o ciebie barkiem. Boleśnie odczuwasz jego nieobecność. Zaczynasz reorganizować swoje życie, by znaleźć dla niego miejsce. Niechętnie spędzasz czas z dala od niego. Przedstawiasz go rodzinie. Znosisz docinki krewnych, bo później będziecie się z tego śmiać we dwoje. Żałujesz, że nie możesz go przedstawić tym, którzy odeszli. Byliby nim zachwyceni. Patrzysz, jak zachowuje się przy dzieciach i myślisz: "kiedyś". Gdy prosi cię o rękę, wypuszczasz długo wstrzymywany oddech. W dniu ślubu twarz boli cię od uśmiechu. Twoje życie nie jest usłane różami, ale czy to ważne, jeśli masz obok siebie kogoś, kto daje ci wsparcie? Pieniądze, praca, awans, porażki to tylko wyboje na drodze, która nie ma końca. Macie dziecko. Nie wierzysz, że może pokochać kogoś, tak jak ciebie, dopóki nie widzisz go z córką. Ona jest nie tylko skarbem, z którym trzeba się obchodzić jak z jajkiem. Jest dowodem, że byliście sobie pisani. Dowodem, którego przecież potrzebujesz. Strzeżesz jej jak oka w głowie. Którejś nocy, kiedy jest chora i ją pielęgnujesz, kładziesz się w gabinecie na kanapie. Myślisz, że bez niego nie zaśniesz. I tu się mylisz. W gruncie rzeczy śpisz jak suseł. Sytuacja się powtarza, kiedy jest przeziębiony, gdy wracasz późno z pracy i gdy się kłócicie. Gabinet przestaje być pokojem gościnnym i staje się świętym przybytkiem. Córka pyta, czy się rozwiedziecie. "Ależ skąd", odpowiadasz. "Ja kocham jego, a on mnie". Tej nocy wracasz do waszego łóżka. "Kocham cię", mówisz, ale nie otwierasz na oścież serca. Mówisz to, jakbyś stwierdzała, że jest wtorek lub że masz ciemne włosy: rzeczowym tonem. Bez namaszczenia. Bez uniesień. Gdzie podziała się namiętność i jak to możliwe, że wyparła ją litość? Już nie wchodzisz mu znienacka pod prysznic. Gasi swoją lampkę, gdy jeszcze czytasz w łóżku, i przewraca się na bok. Pamiętasz, jak stawał z tobą w tłumie i obejmował cię w pasie, zaborczy i opiekuńczy. To, co dawniej cię w nim rozczulało, dziś doprowadza do szału. Wieczne odchrząkiwanie. To, że nie zawiesza nowej rolki papieru toaletowego. I fałszuje, śpiewając z radiem. Ale przecież to głupoty, mówisz sobie. Łączy was prawdziwa miłość, nie hollywoodzka. Mimo to bywają dni, kiedy kłócisz się z nim, żeby coś poczuć. Zaczynasz się zastanawiać, czy jeszcze go kochasz. I czy kiedykolwiek kochałaś. Przeciwieństwem miłości wcale nie jest nienawiść, myślisz. Przeciwieństwem miłości jest osiąść na laurach. Aż któregoś dnia znów błądzisz w mroku i potykasz się na skraju przepaści. On również tam się znajduje, lecz dochodzisz do wniosku, że być może wcale nie jest światłem, i nigdy nie był. Pochłaniał tylko resztki twojego blasku, aby rozproszyć własne cienie. Zmieniłaś się. Nie chcesz rzucić się w otchłań. Nie musisz, ponieważ źródło twojej udręki znajduje się tuż obok ciebie. Kiedy się zakochujesz, dzieje się tak, bo znajdujesz kogoś, kto wypełnia twoją pustkę. A odkochujesz, ponieważ stwierdzasz, że oboje jesteście w rozsypce.
— Jodi Picoult
Reposted from nacpanaasoup